...visit № 92...
...czyli: o wielokulturowej stolicy Galicji...
Pierwsza wzmianka pisemna o Lwowie pochodzi z 1256 roku. Za założyciela miasta nad rzeką Pełtwią tradycyjnie uważa się Daniela I, księcia halickiego i wołyńskiego wywodzącego się z dynastii Rurykowiczów, który nazwał gród na cześć swojego syna Lwa. Archeolodzy natomiast twierdzą, iż pierwsze osady słowiańskich Lędzian istniały w tym miejscu już w V wieku, a na podstawie wykopalisk ustalono, że stała tu umocniona drewniana osada. Wygodne ulokowanie na skrzyżowaniu szlaków handlowych sprzyjało rychłemu rozwojowi miasta. W 1340 roku po bezpotomnej śmierci księcia Bolesława Jerzego II Trojdenowicza Lwów przeszedł pod berło króla Polski. Kolejną ważną datą jest 1444 rok, kiedy to król Władysław III Warneńczyk nadał miastu prawo składu, podstawę późniejszej potęgi gospodarczej Lwowa. Wtedy też zbudowane zostały dwa zamki obronne: Niski (w mieście) i Wysoki - na wzniesieniu w pobliżu centrum, zezwolono również na powstanie pierwszej szkoły przy kościele św. Ducha. Na okres XVI-XVII wieku przypadł czas największego rozkwitu miasta. Kupcy ze wszystkich zakątków świata przybywali do Lwowa w celach handlowych, a prócz Polaków osiedlali się tu Niemcy, Ormianie, Żydzi, Rusini, Tatarzy, Mołdawianie, Karaimowie, Włosi i przedstawiciele wielu innych nacji. Dobrze usytuowani mieszczanie i szlachta budowali dla siebie przepiękne kamienice, nie żałując również grosiwa na wznoszenie świątyń i klasztorów różnych wyznań. Z racji swego położenia Lwów był narażony na ataki wrogich wojsk. Silnie ufortyfikowany i uzbrojony staraniem królów polskich i swoich obywateli, zasobny w dobra materialne, którymi często opłacał okup najeźdźcom, miał opinię miasta niezdobytego. Czego nie dokonali Turcy, Tatarzy, Kozacy i Rosjanie, udało się w końcu Szwedom - w 1704 roku po raz pierwszy Lwów został zajęty przez obcą armię, obrabowany i zmuszony do zapłaty wysokiej kontrybucji. Podkopało to znacząco status materialny miasta, które od tego czasu, podobnie jak i cała Rzeczpospolita, powoli chyliło się ku upadkowi. W 1772 roku, w wyniku I rozbioru Polski, miasto znalazło się pod władzą Cesarstwa Austrii jako stolica Królestwa Galicji i Lodomerii. W okresie autonomii galicyjskiej Lwów stał się ośrodkiem nie tylko polskiego, ale i ukraińskiego odrodzenia narodowego - koncentrowała się tu działalność naukowa, polityczna, kulturalna, społeczna, gospodarcza i przede wszystkim niepodległościowa zarówno mieszkających w mieście Polaków, jak i Ukraińców z Galicji Wschodniej. Gdy po zakończeniu I wojny światowej Cesarstwo Austro-Węgierskie rozpadło się w proch, we Lwowie wybuchły walki. Ukraińcy proklamowali Zachodnioukraińską Republikę Ludową, co spotkało się ze zdecydowaną kontrakcją polskiego społeczeństwa, które po zaciętych bojach wyparło przeciwnika z miasta. Wtedy to, wobec braku regularnych oddziałów Wojska Polskiego, do historii przeszli młodzi ludzie - studenci, robotnicy, urzędnicy, uczniowie, chłopcy i dziewczęta - ochotniczo walczący jako Orlęta Lwowskie najpierw z oddziałami ukraińskimi, potem z Armią Czerwoną w czasie wojny polsko-bolszewickiej... W okresie międzywojennym Lwów był trzecim pod względem liczby ludności po Warszawie i Łodzi miastem w granicach II Rzeczypospolitej. Nie na długo - w 1939 roku znalazł się najpierw pod okupacją ZSRR, by za dwa lata przejść pod jarzmo hitlerowskich Niemiec. Gdy końcem 1944 roku w Moskwie przedstawiciele polskich władz na uchodźstwie z premierem Stanisławem Mikołajczykiem na czele prowadzili z Józefem Stalinem negocjacje na temat powojennej granicy polsko-radzieckiej, podjęli temat przynależności państwowej Lwowa. Rozmowy zakończyły się fiaskiem - na argument Mikołajczyka, że Lwów nigdy nie był rosyjski, nawet podczas zaborów, Stalin odparł: owszem, nigdy nie był, ale za to Warszawa była! Jasnym się stało, że od woli sowieckiego dyktatora zależała nie tylko kwestia granic, ale i sama niepodległość państwa polskiego... Po konferencji jałtańskiej Lwów znalazł się w granicach Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a polscy mieszkańcy miasta zostali różnymi sposobami przymuszeni do wyjazdu. Od 1991 roku miasto weszło w skład niepodległej Ukrainy, po tym jak komunistyczny radziecki kolos rozleciał się na wiele kawałków...
Nim pociąg zatrzymuje się i stawiam pierwsze kroki z Margitą i córką Natalą na peronie lwowskiego Dworca Głównego, już wpadam w sidła wąsatego jegomościa z ogromnym brzuszyskiem, który z okrzykiem "taxi!" niemal wyrywa mi bagaż z rąk. Taksówką okazuje się być rozklekotany busik z obowiązkowymi dywanami zamiast tapicerki, pamiętający zapewne jeszcze pochodzącego z Ukrainy przywódcę ZSRR Leonida Breżniewa. Po paru minutach meldujemy się w hotelu, który ma tą zaletę, że leży prawie w centrum. Mija kolejna godzina, gdy zaczynamy zwiedzanie, a pierwszym obiektem na naszej trasie jest kościół św. Andrzeja i klasztor Bernardynów:
Został wzniesiony w latach 1600-1630 jako kościół rzymskokatolicki, według planów Pawła Rzymianina - pochodzącego z Italii lwowskiego budowniczego epoki renesansu. Łączy w swej architekturze najlepsze wzory włoskiego i flamandzkiego manieryzmu i jest jednym z najpiękniejszych kościołów Lwowa. Zachwyca przede wszystkim swą zgrabną sylwetką i bogato dekorowaną fasadą, wnętrze świątyni zdobią zaś barokowe ołtarze, stalle i freski. Od 1945 roku jest kościołem greckokatolickim i należy obecnie do zakonu Bazylianów.
We Lwowie wszystkie drogi prowadzą do Rynku, nad którym góruje niebosiężna wieża Ratusza, widoczna praktycznie z każdego miejsca Starówki. Podczas gdy moje dziewczyny zasiadają z lodami na ławeczce, ja wykupuję bilet i wspinam się na taras widokowy, usytuowany na szczycie ratuszowej wieży. Widok z niego jest imponujący:
Z góry doskonale widoczna jest bryła bazyliki archikatedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, zwanej potocznie Katedrą Łacińską, znajdująca się przy południowo-zachodnim narożniku lwowskiego Rynku:
Budowę świątyni rozpoczęto około 1360 roku w czasach panowania króla Kazimierza III Wielkiego. Trójnawowy gmach w stylu gotyckim ma długość 67 metrów, szerokość 23 metrów i w niektórych elementach dostrzegalne jest wzorowanie się jego budowniczych na kościele Mariackim w Krakowie. Władcy Polski bywali w tym miejscu - 1 kwietnia 1656 roku przed cudownym obrazem Matki Boskiej Łaskawej złożył śluby lwowskie król Jan II Kazimierz, a 21 października 1677 roku chrzest w katedrze otrzymał przyszły król Stanisław Leszczyński. Dookoła świątyni biegnie szereg kaplic zbudowanych w XVI, XVII i XVIII wieku, z których wyróżniają się dwie: kaplica Kampianów, pod względem artystycznym najbogatsza w kompleksie, oraz najbardziej znana kaplica Boimów:
Została wzniesiona obok Katedry Łacińskiej w latach 1609-1611 i służyła początkowo jako mauzoleum dla lwowskiej bogatej rodziny kupieckiej Boimów, pochodzącej z Transylwanii. Jej wspaniała elewacja zachodnia pokryta jest gęstą dekoracją rzeźbiarską, dziełem Johanna Scholza. Podzielona została sześcioma kolumnami i dwoma gzymsami na trzy kondygnacje - na najwyższej z nich artysta sugestywnie przedstawił sceny z Męki Pańskiej: Biczowanie, Niesienie Krzyża, Ukrzyżowanie i Zdjęcie z Krzyża. Wnętrze kopuły kaplicy podzielone jest na kasetony wypełnione rzeźbami dłuta Hansa Pfistera. Niestety, nie dane jest nam ich zobaczyć, gdyż odrzwia zastajemy zatrzaśnięte na głucho...
Powoli obchodzimy lwowski Rynek dookoła, delektując się widokiem 44 kamienic tworzących cztery ściany placu i reprezentujących prawie wszystkie style w architekturze, od renesansu po modernizm. Zdecydowanie najciekawiej prezentują się budynki na pierzei wschodniej:
Czarna Kamienica została zbudowana dla poborcy ceł, Włocha Tomasza Albertiego, a jej fasada pokryta rustyką z piaskowca przez wieki poczerniała gustownie ze starości. Uważana jest za jeden z najcenniejszych zabytków budownictwa mieszczańskiego z epoki renesansu w dawnej Polsce. Kolejne znane obiekty na tej pierzei to między innymi Kamienica Królewska "Mały Wawel", dawny Pałac Arcybiskupi oraz zamykający ciąg rokokowy pałac Lubomirskich.
Ostatnim punktem do zwiedzenia tego dnia jest Katedra Ormiańska pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, jeden z najstarszych zabytkowych kościołów Lwowa, ufundowana przez społeczność Ormian w drugiej połowie XIV wieku. Wielokrotnie przebudowywana i restaurowana, zachowała ślady architektoniczne ze wszystkich etapów swej historii, stanowi również jedyny przykład świątyni o rysach orientalnych w Europie Środkowej. Wyposażenie Katedry stanowi ołtarz główny z białego kamienia, dwa ołtarze boczne, marmurowy tron biskupi i ambona. Wnętrze pokrywają malowidła ścienne Jana Henryka Rosena przedstawiające nie tylko sceny biblijne, ale również kompozycje ornamentowe i motywy dekoracyjne nawiązujące do sztuki ormiańskiej:
Drugi dzień spędzony we Lwowie wita nas delikatną mżawką. Na szczęście, nim podjeżdżamy tramwajem kilka przystanków do usytuowanego w pewnym oddaleniu od centrum soboru świętego Jura, opad wyraźnie ustępuje. Katedralna cerkiew archidiecezji lwowskiej Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, czyli właśnie sobór świętego Jura, to zbudowana w latach 1744-1772 trzynawowa świątynia, łącząca w bardzo oryginalny sposób sztukę rokokową z planem kościoła wschodniego:
Monumentalny sobór katedralny stanowi wielki pomnik sztuki swojej epoki. Zachwyca ogromem, dynamizmem śmiało zestawionych brył i ekspresją rzeźb. Stanowi, według niektórych, najdoskonalsze dzieło europejskiego późnego baroku. We wnętrzu trwa akurat nabożeństwo, dlatego też bardzo dyskretnie oglądamy wspaniały rokokowy wystrój: ołtarz, ikonostas, ambonę oraz cztery potężne kolumny wspierające kopułę świątyni.
Wracamy do centrum po to, by inną linią tramwajową dostać się na Cmentarz Łyczakowski, najstarszą zabytkową nekropolię Lwowa. Dziwny to cmentarz - obok znanych polskich pisarzy, takich jak Maria Konopnicka czy Gabriela Zapolska, spoczywają tu również ukraińscy artyści: pisarz Iwan Franko czy śpiewaczka operowa Salomea Kruszelnicka. Świeże kwiaty widzimy zarówno na grobach Orląt i Obrońców Lwowa, jak i na sąsiednich mogiłach nacjonalistów Stepana Bandery. Do tego nagrobki powstańców styczniowych, pomniki ukraińskich esesmanów i całkiem nowe miejsca pochówku tych, co polegli w Donbasie...
Wiekowy tramwaj, z przykręconą nad siedzeniami tabliczką "Made in Czechoslovakia", dowozi nas znów w pobliże Rynku. Wysiadamy wprost przed kolejnymi znanymi zabytkami Lwowa: cerkwią Zaśnięcia Matki Bożej i Kościołem Dominikanów:
Cerkiew Wołoska nosi swą nazwę od fundatora - hospodara mołdawskiego Aleksandra Łopuszanina, który wyłożył sporo gotówki na wzniesienie pierwszej w tym miejscu świątyni. Drugi zespół cerkiewny, składający się z cerkwi Zaśnięcia Matki Bożej, dzwonnicy-wieży Korniakta i kaplicy Trzech Świętych Hierarchów zbudowano z inicjatywy prawosławnego Bractwa Uspieńskiego założonego przez lwowskich mieszczan w latach 80. XVI wieku. Na szczególną uwagę zasługuje dzwonnica kompleksu, wzniesiona przez architekta Piotra Barbona w latach 1573-1580, z wyraźnymi wpływami weneckich kampanili. Wieża nazwana od jej sponsora - bogatego lwowskiego patrycjusza Konstantego Korniakta - jest uważana za pomnik manieryzmu na ziemiach Rzeczypospolitej.
Stojący nieopodal cerkwi Wołoskiej Kościół Dominikanów jest jednym z najwspanialszych barokowych zabytków Lwowa. Na miejscu starszych świątyń klasztornych powstała ukończona w 1769 roku świątynia, prawdziwe dzieło epoki dojrzałego baroku, ze skarbami w postaci rokokowego ołtarza i figurami zakonników ustawionymi w podbudowie potężnej kopuły. Obecnie budynek jest greckokatolicką cerkwią pod wezwaniem Najświętszej Eucharystii.
Spędzając we Lwowie zaledwie dwa dni, nijak nie mamy szansy zapoznać się ze słynnym klimatem, z którego słynie to galicyjskie miasto. Na ulicy faktycznie, częściej można usłyszeć język polski niż ukraiński czy rosyjski, za to ceny w mieście są o dziwo o wiele większe niż w stołecznym Kijowie. Wystarczy pokręcić się trochę po bocznych uliczkach, wejść na jedno z licznych podwórzy lub spenetrować tyły budynków by zobaczyć, że zabytki Lwowa są zaledwie przypudrowane, odnowione od fasady na potrzeby turystów. Cóż, to i tak dobrze, że coś się tu remontuje - znajoma Margity z równie pięknej Odessy jest przerażona, że jej miasto niedługo się rozsypie... Wracając do hotelu, trudno nie zatrzymać się na chwilę przy imponującym gmachu Lwowskiego Narodowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu, zwanego w skrócie Operą Lwowską:
Obiekt zajmuje powierzchnię ponad 3000 m², wieńczy go miedziana kopuła, obfituje również w dekoracje malarskie i rzeźbiarskie nawiązujące do sztuki teatralnej. Fasadę wieńczy olbrzymi posąg Alegorii Sławy, mający po bokach Geniusza Dramatu i Geniusza Muzyki. Widownia mieści 1200 osób, szczególnie reprezentacyjnie zostały zaprojektowane dwie loże pierwszego piętra: cesarska i marszałkowska, z salonami i odrębnymi toaletami. Opera powstała w latach 1897-1900, a projektantem był dyrektor lwowskiej Szkoły Przemysłowej profesor Zygmunt Gorgolewski.
Tramwaj zawozi nas pod charakterystyczny, eklektyczny budynek Dworca Głównego. Nim pożegnamy się ze Lwowem, przeżywamy jeszcze jedno zdarzenie świadczące, że Ukraina to również swoisty stan umysłu. Mając godzinę do odjazdu, wydaję resztę ukraińskiej waluty, jaka mi została, w dworcowym sklepiku na trzy herbaty i paczkę ciastek. Przez drzwi wahadłowe wchodzimy do obszernej, czystej i schludnej, a co najważniejsze pustej poczekalni. Nie dane jest nam spocząć na ławce - wyskakująca zza kontuaru panienka w kolejowym uniformie informuje nas grzecznie acz stanowczo, że poczekalnia jest ...płatna! A ja wydałem wszystkie hrywny... Ale - pokazuje palcem strażniczka - po drugiej stronie holu jest darmowa sala. Ciągniemy toboły w jej kierunku, a im bliżej upragnionej poczekalni, tym bardziej wyraźny staje się wiszący w powietrzu zapach, przywodzący na myśl woń ciasnej szatni obok sali gimnastycznej w mojej podstawówce, gdzie przebieraliśmy się z kumplami po dwóch godzinach intensywnej gry w koszykówkę... Otwieramy podobne do poprzednich drzwi rodem z westernowego saloonu - poczekalnia owszem jest, ale zapchana ciżbą tak, że szpilki nie wsadzisz. Bukiet zapachowy uderza w nozdrza z zabójczą siłą, wzmocniony jeszcze aromatem smażonych gdzieś w kącie na wiekowym tłuszczu kotlecików rybnych, zapewne specjału miejscowego baru. Po trzecim obejściu poczekalni udaje się wreszcie Margicie i Natali wcisnąć na ławkę między drzemiącą babuszkę trzymającą niedojedzonego precla a jegomościa z torbami wypchanymi kilkoma arbuzami. Pierwsze siorbnięcie upragnionej herbaty przerywa nam huk otwieranych z impetem wahadłowych drzwi - do sali wpada najpierw dwóch wyglądających na milicjantów osobników z pałkami, za nimi kobiecina z wiadrem, szmatami i miotłą na długim kiju. Czas sprzątania, wszyscy wypad! - wykrzykuje jeden z intruzów, groźnie łypiąc na nas oczami. Karnie cała sala wychodzi na korytarz, wliczając w to wyrwaną z letargu staruszkę, po czym pałkarz drewnianą kłodą blokuje drzwi od środka. Pozostały do odjazdu czas spędzamy na stojąco. Ot, takie wesołe ukraińskie klimaty...
Pamiątkowe bilety na ratuszową wieżę i na Cmentarz Łyczakowski (tak, Cmentarz ma status muzeum, jak nie masz tu pochowanych bliskich, to płacisz):
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz